Przejdź do głównej zawartości

Około 11




Na początek muszę się do czegoś przyznać. Nie lubię świąt. Nie w tym sensie, żebym uważała, że są niepotrzebne, albo że to, co dany dzień ma uczcić, jest nieważne. Są dobre, jeśli ktoś to czuje, potrafi się przyłączyć do zbiorowego świętowania. Ale takie życie od święta do święta zaburza mój własny, prywatny rytm. „Dzisiaj wspominamy zmarłych”. „Dzisiaj dziękujemy mamom”. „Dzisiaj myślimy o niepodległości” – a ja akurat od 3 dni interesuję się sposobem komunikowania się wielorybów i trochę straciłam kontakt z rzeczywistością.

Refleksje przychodzą pod wpływem impulsu. I jeśli dla kogoś tym impulsem może być świętowanie na zewnątrz, na ulicach, w mediach –  w porządku. Jeśli zbliżająca się data w kalendarzu sprawia, że dana osoba myśli sobie: „Hej, może poczytam jakąś książkę na ten temat” – świetnie! Dla mnie tym impulsem musi być prywatna rozmowa, dyskusja. Albo trafienie przypadkiem na jakąś informację i zagłębienie się w temat z powodu spontanicznej ciekawości. Daty kojarzą mi się z podejściem typu: „Jak dziecku nie przypomnisz, że ma czasem odejść od zabawek i zastanowić się nad poważniejszymi rzeczami, to ono tego samo z siebie nigdy nie zrobi i będzie żyło życiem pozbawionym głębszych wartości.”

Początkowo chciałam napisać, czym jest dla mnie patriotyzm, co myślę o edukacji patriotycznej, o kwestii dumy i odpowiedzialności, emocjonalnego oraz bardziej chłodnego podejścia. Ale skreśliłam to – bo po co to komu? Jeśli już mam moralizować: warto chyba, zamiast powtarzania tylko pustych fraz, których się nie czuje, znaleźć w każdej rzeczy coś swojego, własnego.

A teraz, skoro już sobie ponarzekałam – pozwólcie, że wrócę do wielorybów.

(PS To o wielorybach to oczywiste kłamstwo, wierutna blaga, proszę mnie w żadnym wypadku nie brać za speca od biologii marynistycznej. O wielorybach oglądałam dokument już jakiś czas temu i wiele z niego nie pamiętam.)

Tekst: Paulina Bachanek


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Diabeł tkwi w etymologii.

Grafika: Szymon Mazur Znajdziemy w Polsce wiele miejscowości, w nazwach których zachowało się do dziś echo słowiańskich wierzeń. W mitologii naszych przodków występowała całkiem pokaźna liczba mniejszych i większych demonów, które zarówno szkodziły człowiekowi, jak i pomagały opiekując się dobytkiem gospodarza.  Do grupy demonów opiekuńczych należał kłobuk – dbał o domostwo, ale jednocześnie okradał sąsiadów! Wiara w niego rozpowszechniona była głównie na terytorium Prus Wschodnich oraz na Warmii. Do domu niczego nieświadomych ludzi trafiał często jako zwykły kurczak, co ściśle związane jest z ostateczną formą, którą przybierał – zmokłej kury, gęsi bądź kaczki, sroki, wrony, a wyjątkowo nawet kota. Dziś mamy Kłobuck, jednak nie ma ono nic wspolnego z tym złym duchem. Nazwa tego miasta faktyczie pochodzi od słowa „kłobuk”, ale oznaczało ono dawniej kapelusz. Gdzie diabeł mówi dobranoc? Zapewne we wsiach Bieski, Bieskowo, Biesowice (i jeszcze kilkunastu innych). Współczesna

Dlaczego bawią nas dowcipy językowe?

Jeśli wyjaśnianie puenty dowcipu sprawia, że tenże przestaje być śmieszny, to jakie spustoszenie wyrządzi w nim nazwanie, opisanie i wytłumaczenie mechanizmów językowych, którymi się rządzi? Przekonajmy się!  Tradycja rozważań nad istotą komizmu jest niezwykle długa i obszerna – zajmowali się tym i Arystoteles, i Freud; psychologowie, językoznawcy, filozofowie, teoretycy sztuki i socjologowie, a jednak wciąż nie udało się stworzyć ani spójnej definicji, ani syntetycznej koncepcji tłumaczącej, dlaczego niektóre rzeczy nas śmieszą, a inne nie. I choć być może nigdy nie będzie nam dane poznać magicznej receptury na dowcip idealny, pewne teorie możemy z przekonaniem graniczącym z pewnością przyjąć i stosować w życiu codziennym. Wiemy na przykład, że wspólny zasób motywów i odniesień między odbiorcami a przedmiotem żartu jest istotny dla jego zrozumienia – innymi słowy, śmieszy nas to, co jest nam w jakimś stopniu przynajmniej  bliskie i znajome. Dlatego Polaków bawią żarty z Niemc

Slotowe wspomnienia

Nicola: Wyjeżdżamy skoro świt, więc obowiązkowo zatrzymujemy się na kawę na stacji. Słońce świeci, wszyscy jesteśmy w dobrych humorach, choć lekko niewyspani. Rozmawiamy o filmach i serialach. Dojeżdżamy na miejsce, rzucamy plecaki na trawę i biegniemy przywitać się ze znajomymi. Tymi widzianymi dwa dni temu i tymi spotykanymi tylko raz w roku, właśnie na Slocie. A jak wyglądała Twoja podróż na Slot? Wiktoria: Przyjeżdżam dosyć wcześnie – o 8 jestem już na miejscu. Czuję się zdezorientowana, ale jednocześnie podekscytowana. To mój pierwszy Slot. Siadam pod monumentalnym drzewem, które – jak dowiem się później – jest powszechnie znanym platanem wśród slotowej społeczności. Oprócz swojej naturalnej funkcji zachwytu i konsolacji ów platan, a raczej obszar w jego pobliżu, jest miejscem nietuzinkowych spotkań, wspólnych śniadań, żywych dysput. Niektórzy ukojeni spokojem tego ogromnego tworu natury bez żadnych zobowiązań drzemią pod nim późnym popołudniem. „Spotkajmy się pod pl