Nicola:
Wyjeżdżamy skoro świt, więc obowiązkowo zatrzymujemy się na
kawę na stacji. Słońce świeci, wszyscy jesteśmy w dobrych
humorach, choć lekko niewyspani. Rozmawiamy o filmach i serialach.
Dojeżdżamy na miejsce, rzucamy plecaki na trawę i biegniemy
przywitać się ze znajomymi. Tymi widzianymi dwa dni temu i tymi
spotykanymi tylko raz w roku, właśnie na Slocie. A jak wyglądała
Twoja podróż na Slot?
Wiktoria:
Przyjeżdżam dosyć wcześnie – o 8 jestem już na miejscu. Czuję
się zdezorientowana, ale jednocześnie podekscytowana. To mój
pierwszy Slot. Siadam pod monumentalnym drzewem, które – jak
dowiem się później – jest powszechnie znanym platanem wśród
slotowej społeczności. Oprócz swojej naturalnej funkcji zachwytu i
konsolacji ów platan, a raczej obszar w jego pobliżu, jest miejscem
nietuzinkowych spotkań, wspólnych śniadań, żywych dysput.
Niektórzy ukojeni spokojem tego ogromnego tworu natury bez żadnych
zobowiązań drzemią pod nim późnym popołudniem. „Spotkajmy się
pod platanem” – to jedno z najczęstszych i najbardziej
oczywistych zaproszeń na Slocie, a także element slotowego
socjolektu. Magia i wyjątkowość owego socjolektu tkwi w tym, że
odżywa on co roku w jednym miejscu i czasie. Lubiąski klasztor w
lipcu przechodzi kolorową metamorfozę.
N.:
Pierwsze kroki stawiamy w miejsca mi już znajome, ale dla Ciebie
zupełnie nowe, odczytane pospiesznie z mapy. Art Room. To dzięki
niemu zaczęła się moja przygoda ze Slotem. Witamy się z
kilkorgiem wolontariuszy i deklarujemy swoją pomoc przy
organizowaniu wnętrza, które wkrótce stanie się pokojem sztuki.
Na ścianach zawisną instalacje stworzone z ramek, papieru, sreberek
i szkiełek. Rośliny i światełka otulą cię domowym ciepłem,
tak, byś mógł zasiąść w wygodnym fotelu, napić się herbatki i
napisać list lub poczytać dziełko Hessego, spoczywające obecnie
na regale lokalnej biblioteczki. To właśnie taka sztuka
codzienności i codzienność sztuki zarazem. Czy Ty też tak
odbierasz to miejsce i nasze pierwsze chwile na Slocie? Czym dla
Ciebie był Slot zanim zawitałaś do Lubiąża?
W.:
Masz rację – cały Slot to taka sztuka codzienności i
codzienność sztuki w jednym. Najwspanialsza w slotowej codzienności
jest różnorodność – nietuzinkowi ludzie, warsztaty ze
starożytnej greki, psiego języka, kaligrafii czy bezpieczeństwa w
internecie, wieczorne kino, nocne koncerty. Każdy znajdzie coś dla
siebie. Mnie najbardziej zachwyciły slotowe kawiarenki, które
istnieją tylko tutaj – w lubiąskim klasztorze. Stare, zniszczone
ściany tworzą klimat tych miejsc. Poranna kawa w Cynamonie stała
się moim rytuałem, a po naszych pierwszych warsztatach
nagrodziłyśmy się cynamonowym ciastem czekoladowym. Slotowe
kawiarenki są tak wyjątkowe, że są czynne nawet nocą (sic!). Tak
że jeśli wieczorem poznasz kogoś frapującego, to nie musisz się
martwić o klimatyczną miejscówkę. Oprócz tego na zewnątrz
znajdują się food tracki, sceny koncertowe, a wewnątrz klasztoru
mamy jeszcze kino. Myślę, że spokojnie moglibyśmy stworzyć małą
osadę i tak sobie żyć – po slotowemu.
N.:
Zdecydowanie! Slot jest jak takie małe miasteczko. Nasza aktywność
jako warsztatowców, czy raczej warsztatowczyń, rozpoczyna się
dopiero dwa dni po naszym przyjeździe. Pierwsze slotowe godziny
spędzamy więc na relaksie, ale i przygotowaniach do prowadzenia
zajęć. Cieszymy się swoją obecnością, pyszną kawą z Kafaru i
poranną owsianką pod platanem. Wędrujemy wśród średniowiecznych
murów. Wdychamy cysterską woń. Podziwiamy wnętrza i zewnętrza.
Ekscytujemy się akustyką w katedrze i wsłuchujemy się w dźwięki
pierwszych koncertów na tamtejszej scenie. Nawiązujemy pierwsze
znajomości. Wytrwale czekamy w kolejce pod prysznic. Aż w końcu…
Prowadzimy warsztaty!
W.:
Na ten moment czekałyśmy długo. Nasze pierwsze warsztaty
rozpoczynają się o 11. Mamy więc czas na powolny i przyjemny
poranek. Widzę uczestników debatujących nad tym, na które
warsztaty się wybrać. Trochę im zazdroszczę, że mają takie
rozterki. Wypijam poranną kawę w Cynamonie i powtarzam sobie w
głowie to, co chciałabym opowiedzieć naszym uczestnikom. Z mojej
stresującej mantry wyrywa mnie wysoki i uśmiechnięty osobnik. To
Mateusz, dobra dusza festiwalu, człowiek-uśmiech o ciepłym
spojrzeniu. Zagaduje o nasze warsztaty i stwierdza, że to, o czym
mówię jest całkiem ciekawe. Deklaruje nawet swoją obecność –
co daje mi nadzieję, że będzie choć jedna osoba. O godzinie 11:00
mój pesymizm znika na dobre. Przychodzi naprawdę sporo osób, ale
co ważniejsze – widzę, że są zainteresowane jerami, wzdłużeniem
zastępczym czy metatezą. Wspólnie czytamy Psałterz Floriański
(ówczesną polszczyzną). Uczestnicy są podekscytowani tym, że
czytają oryginalny tekst z końca XIV wieku, a my jesteśmy
oszołomione tą ekscytacją. Zadają wiele pytań, są ciekawi i
otwarci – tak jak my. Tworzymy naprawdę dobrą drużynę.
N.:
Aż przychodzi czas pożegnań. Już dzień przed zakończeniem Slotu
czułam nieustającą melancholię. Na koniec, na nieszczęście,
popsułam nasz tymczasowy dom. Wracałam więc do domu z poczuciem
głębokiego smutku, ale i radości w serduchu. Radości, bo
dziewczyna z namiotu obok podziękowała mi za warsztat i
powiedziała, że to był chyba najlepszy warsztat na jakim była, a
na koniec jeszcze dała się przytulić! Wcześniej doszły nas też
słuchy, że uczestniczki naszego warsztatu, siedząc w jednej z
kafejek, tłumaczyły znajomym, czym są jery i metateza. Poczułam
spełnienie, ogromną radość, że kogoś zainteresowało to, o czym
mówimy, a dodatkowo niesamowitą wdzięczność za to, że mogłyśmy
w tym procesie uczestniczyć razem, dopełniając się, wspierając i
rosnąc w siłę. Uznaję to za nasz mały, dydaktyczny sukces.
W.:
Moje serce skradł najmłodszy uczestnik naszych warsztatów –
Bruno z 6. klasy. Początkowo pomyślałam, że zabłądził i pewnie
dlatego usiadł przy naszym stole. Zapytałam więc, czy się nie
zgubił wśród starych, klasztornych murów, on jednak buńczucznie
stwierdził, że nie i że przyszedł na warsztaty o tajemnicach
słów. Byłam trochę przerażona, bo materiał pochodzi z programu
naszych studiów. Jednak po pół godzinie okazało się, że ten
bystrzak potrafi odróżnić jer twardy od miękkiego, mało tego
rekonstruuje bez problemu polskie słowa do form prasłowiańskich
(sic!). Bruno przyszedł także następnego dnia z nadzieją, że
materiał przerobiony na warsztatach będzie kontynuowany. Odpowiedź
jednak go zawiodła, ale i tak z nami został – podpowiadał innym
uczestnikom, a czasem tłumaczył zjawiska językowe wraz z nami!
Myślę, że to była dla mnie najpiękniejsza chwila na Slocie.
Poczułam wtedy, że to, co robimy ma sens. Bardzo ładnie to
napisałaś – że to był wspólny proces – nasz i uczestników.
Razem stworzyliśmy coś niesamowitego. To właśnie dzieje się
każdego lipca w Lubiążu. Rodzą się niespotykane relacje,
zdumiewające pomysły i przede wszystkim nadzieja, że istnieją
jeszcze ludzie tak dobrzy, ciepli i kreatywni, że aż chce się
bardziej żyć.
Tekst: Wiktoria Ziegler i Nicola Agier |
Komentarze
Prześlij komentarz