– Chcesz uczyć? – pyta większość ludzi, zaraz po tym, jak zapytają, co studiuję. – Tak – odpowiadam. Kolejne sekundy są decydujące. Dostaję albo pełne współczucia komentarze na temat zarobków polskich nauczycieli, albo wyrazy aprobaty, szacunku i wsparcia. Jest też trzecia możliwość, chyba ta najgorsza: urwanie tematu, niezręczna cisza czy pełne zażenowania mruknięcie: „aha”. Nie przejmuję się, idę dalej. Idę dalej Plantami, skręcam w Gołębią. I wiem, że jestem w domu. Nigdzie indziej obcasy nie stukają tak po bruku. Wstępuję do dwudziestki, żeby zamienić Szymborską na Herberta, a Fredrę na Słowackiego. – Tej pozycji nie ma – słyszę od Pani bibliotekarki. Trudno, mam do dyspozycji jeszcze Jagiellonkę i bibliotekę na Rajskiej. Dziękuję grzecznie i wychodzę. Ewentualnie rzucam w myślach obelgami na brak funduszy na biblioteki wydziałowe. Wędruję na piętro z Herbertem, ale bez Słowackiego. Spotykam dziewczyny, rzucam zwyczajowe: „dzień dobry, dziewczęta!” i dalej idziem...